"Trzecia władza" (28)
Społeczne napięcia doprowadziły w listopadzie 2015 r. do powstania
ruchu społecznego pod nazwą Komitet Obrony Demokracji. Zaczęło się od
grupy założonej na Facebooku przez nikomu wcześniej nieznanego aktywistę
Mateusza Kijowskiego. Okazało się, że w ciągu zaledwie trzech dni od
momentu założenia grupy zapisało się do niej 30 tys. osób. To był znak, że
taka inicjatywa obywatelska ma potencjał. Miesiąc później utworzono stowa-
rzyszenie, na którego czele stanął właśnie Kijowski. Od tej pory stał się
twarzą licznych protestów i manifestacji organizowanych w następnych
miesiącach w Warszawie i innych miastach Polski. Największe z nich
gromadziły na ulicach nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Pietrych nie podał, kogo gromadziły i kto przystał do KOD. Lewacy,
postkomuniści, "pokrzywdzeni" esbecy, antypisowscy prawnicy, członkowie
PO, itp. osobnicy lewej części społeczeństwa, antagoniści PiS. Organizowali
żenujące, wulgarne przedstawienia, z udziałem feministek i aktywistów lgbtq+,
pod wodzą pani Lempart. Wszystko diabli wzięli, gdy wódz i góru tej maska-
rady został skazany, okazał się bowiem niewypłacalnym naciągaczem.
Schyłek KOD, brak społecznego poparcia dla nowych obywatelskich
inicjatyw antypisowskich oraz bezradność polityczna Platformy wiązały się
jednak nie tylko z kryzysem przywództwa, brakiem liderów, ale też z wiary-
godnością głoszonych haseł. Te o końcu demokracji, rządach autorytarnych
i rodzącym się reżimie robiły wrażenie tylko w pierwszym roku rządów PiS,
później nastąpiła ich dewaluacja. Mijały kolejne miesiące i lata, państwo
policyjne nie powstało, nie było też uderzenia w prawa obywatelskie, tysięcy
bitych i torturowanych w więzieniach. Powstał olbrzymi dysonans między
tym, co głosili liderzy protestów na manifestacjach i w antyrządowych
mediach, a rzeczywistością. Kolejne nowe zapowiedzi, że katastrofa przyj-
dzie, tylko później, już nie robiły wrażenia i nie mobilizowały do protestu.
Zbyt ostra, przesadna retoryka przyniosła efekt odwrotny od zamierzonego.
Czynnikiem demobilizującym była też niechęć społeczeństwa do sądow-
nictwa. Sędziowie przez swoje wieloletnie zamknięcia na obywateli nie mogli
liczyć na masową obronę w czasie próby. Sądy nie były traktowane jak ele-
ment społecznego krajobrazu, lokalnej rzeczywistości. Na to nałożyło się
jeszcze ubranżowienie protestu. Z czasem został zmonopolizowany przez
wąską grupę prawników: sędziów czy członków prawniczych stowarzyszeń.
Nie wybrzmiewała w nim krzywda cobywateli, którym miało zaszkodzić
demolowanie sądów przez PiS. A próby lansowania się niektórych sędziów,
adwokatów, profesorów czy doktorów prawa podczas manifestacji na
obrońców wolności miały mierny skutek. Język i styl, a przede wszystkim
intencje, nie potrafiły porwać mas. Prawo i Sprawiedliwość świetnie sobie
zdawało sprawę z tych słabości, dlatego prowadząc coraz bardziej agresywną
politykę wobec sądów, wiedziało, że nigdy nie powstanie na tyle silny ruch
społeczny, by musiało się pod jego naporem cofnąć.
Pisowski potwór nie okazał się ludożercą, wręcz przeciwnie, bardziej ludz-
kim, niż liberalno-lewackie rządy obecnej Koalicji Obywatelskiej, wybrane
kodziarską większością obywateli, zamieszkujących obszar pomiędzy Bugiem
i Odrą. Tęczowo-czarny pijar nie ustaje nadal, podsycany ogólną tendencją
zdecydowanego przechylania się świata zachodniego na lewo.
Wpływ na sędziowskie nominacje i awanse miała wciąż ta sama grupa
sędziów z wyższych szczebli. Taki kastowy model ścieżki awansowej był
zagrożeniem dla sędziowskiej niezawisłości wewnątrz sądownictwa, gdyż
sędzia, który chciał awansować, musiał zwracać uwagę na zdanie jego wyżej
postawionych w hierarchii kolegów. Szczególną frustrację młodszych sę-
dziów z rejonów budziły też układy rodzinne tworzące się w sądach, rodzin-
ne kasty promujące "swoich" w karierze zawodowej.
Była to niezdrowa sytuacja, bo o tym, kto otrzyma nominację i dożywotni
immunitet, miała decydować wyłącznie wąska grupa ludzi wybieranych w
mało transparentny, a na pewno niedemokratyczny sposób. Taka sytuacja
utrzymywała się przez dekady.
Ziobro zdawał sobie sprawę, że poparcie społeczne dla reform w sądach
ma olbrzymie znaczenie. Wszystkie sondaże wskazywały na niskie zaufanie
opinii publicznej dla sędziów, co oznaczało, że obywatele nie staną w ich
obronie nawet w przypadku radykalnych zmian. Teraz jednak pojawiła się
okazja, żeby zjednać sobie też sporą część środowiska sędziowskiego i nie
powtarzać błędu sprzed dziesięciu lat, kiedy wszedł w ostry konflikt z całym
środowiskiem prawniczym.
Reformy można było więc forsować bez wchodzenia w konflikty ustrojo-
we, choć wbrew będącym w defensywie elitom sądowym. Resort sprawiedli-
wości, do którego trafili dawni działacze Iustitii z wiceministrem Łukaszem
Piebiakiem na czele, zaczął więc celować w oczekiwania sfrustrowanych
sędziów, proponując przepisy, które kruszyły kastowość w sądownictwie.
Chodziło m.in. o zrównanie statusu wszystkich sędziów powszechnych,
spłaszczenie struktury sądownictwa do dwóch szczebli oraz likwidację
większości stanowisk funkcyjnych. Na takie zmiany w sądach rejonowych
czekano.
Widocznie nie wszyscy sędziowie "na takie zmiany" czekali, na likwidację
nadzwyczajnej kastowości, czy nepotyzmu w mianowaniu nowych sędziów.
Właściwie większość "nadzwyczajnej kasty" była przeciwna, buntując się.
Powstał opór, niczym w przedszkolnej piaskownicy: z tymi nowymi bawić się
nie będziemy. Byłoby śmieszne, gdyby nie tragiczne dla społeczeństwa. Wej-
ście sędziów w polityczne spory zatarło kompletnie możliwość oceny sytuacji,
czy konflikt na szczeblu elit przenosi się na zantagonizowanie społecznych
"dołów", czy też głęboki, polityczny podział kroi cały naród na pół, od góry do
dołu. Środowisko prawnicze zaś uległo powszechnej tendencji, angażując się
w politykę, wbrew prawnym zakazom i deklarowanym zasadom.



